Cześć dziewczyny!
Od dłuższego czasu na
naszym blogu nie pojawiały się recenzje. Niestety brak czasu/weny nie pozwala
nam na dłuższe i bardziej wnikliwe posty. Obie z Agą stwierdziłyśmy, że tak
dłużej być nie może i dlatego dzisiaj pojawia się recenzja. Kolejna jest już
przygotowana i pojawi się niebawem. : )
Chciałabym Wam przedstawić peeling, który obecnie króluje w
naszej łazience – Bielenda fruit bomb. Kupiłyśmy go bodajże w maju podczas
jakiejś akcji w Biedronce. Oprócz wersji arbuzowej był też peeling winogronowy
oraz o zapachu papai. Z tego co pamiętam w tych samych wersjach zapachowych
były również dostępne masła do ciała.
Od producenta:
Produkt zamknięty jest plastikowym słoiczku. Opakowanie jest
matowe dzięki czemu nie wypada nam z rąk podczas kąpieli/prysznicu. Pod
wieczkiem dla dodatkowej ochrony umieszczona jest folia zabezpieczająca, dzięki
niej przy zakupie wiemy, że nikt nie wkładał palców do naszego produktu.
Muszę przyznać, że jest to mój pierwszy peeling cukrowy.
Jego konsystencja jest bardzo gęsta – forma pasty. Produkt bardzo łatwo
wydobywa się z opakowania. Podczas rozsmarowywania czuć drobiny cukru, nie jest
to mocny zdzierak, bardziej daje poczucie komfortu i przyjemności. Łazienkę
wypełnia cudowny zapach arbuza, którego mam ochotę zjeść :p Po rozsmarowaniu i
spłukaniu kosmetyku na skórze wyczuwalna jest śliska powłoka, która mi
osobiście nie przeszkadza.
Jaki efekt peeling
zostawia na mojej skórze?
Wyczuwalne jest wygładzenie skóry. Jest ona miękka, jędrna i
wygląda na promienną. Jedyną rzeczą do której mogłabym się przyczepić to
wydajność.
100 g
produktu kosztowało 5,99 ale wiem, że w niektórych Biedronkach można było je
kupić taniej. Niestety u mnie rzadko się zdarza, że jakieś produkty kosmetyczne
dotrwają do przeceny:/ Gdybym miała możliwość to kupiłabym ten peeling jeszcze
raz. Może skusiłabym się również na inne opcje zapachowe.
A jakie są Wasze odczucia odnośnie tego kosmetyku?
Pozdrawiamy.